11 lipca wieczorem odbył się długo wyczekiwany, niezwykły Koncert na Wodzie. Wszyscy byli bardzo podekscytowani, gdyż od paru lat nie wychodził on tak, jak planowano lub pogoda nie pozwalała na jego zaistnienie. Tym razem było jednak inaczej.
Zapowiadało się naprawdę ciekawie. Zaprowadzono nas na cypel po prawej stronie jeziora, patrząc od portu, gdyż przeprawa łódkami na drugi brzeg (jak w poprzednich latach) była niemożliwa, bo jest nas za dużo. Wkrótce po rozpoczęciu koncertu, z hałasu i rozmów zrodziła się cisza i wlepiliśmy wzrok jak zaczarowani w stronę brzegu, na którym rozpoczęła się niezwykła gra świateł. Zaraz potem rozbrzmiała przejmująca muzyka, niosąca się echem przez całe jezioro. Dawało to piękny efekt. Coś takiego można usłyszeć tylko w Korczakowie. Na pomoście rozpoczął się „taniec świateł”, który polegał na wykonywaniu różnych figur i ruchów przez osoby trzymające świecące neonowe pałki. Było to ładne, ale nie powalające. Dużo bardziej podobał mi się następny etap koncertu, kiedy pojawiła się gra cieni. Szczególnie zapadła mi w pamięć scena, w której nastrój zrobił się bardzo mroczny, muzyka pobudzała najciemniejsze strony umysłu, a w oddali na czerwonym tle wśród drzew pojawił się cień postaci. Chwilę później dało się słyszeć zdanie, powtarzane przez tajemniczy głos. Brzmiało ono tak: „Się szło powolutku skrajem drogi straszliwie i cudownie samotnej”. Zostało to zaczerpnięte z utworu Edwarda Stachury. Pojawił się także motyw uwięzienia we własnym ciele. W tym czasie postać przyjmowała różne pozy, targając się między chęcią wzniesienia w górę a rozpaczą i rezygnacją.
Po tym nastąpił etap, o którym właściwie nie wiem za bardzo, co napisać. Czy opisać go jako widz, czy jako uczestnik, który wiedział co nieco o przygotowaniach do koncertu? Miała bowiem zostać przedstawiona historia, w której pojawia się smok i wojownicy walczący z nim i ze sobą nawzajem. Jednak gdybym nie wiedział, że ów smok ma się tam pojawić, nie miał bym pojęcia, o co chodzi. Myślę, że zawiniła tu głównie strona techniczna, bo stwora można było lepiej oświetlić. Szkoda, bo wiem, ile czasu organizatorzy poświęcili na jego stworzenie i przygotowanie. W każdym razie fragment ten mógł być dużo lepszy i atrakcyjniejszy. Po walce wojowników, która była również przedstawiona w formie teatru cieni, smok został podpalony i efektownie spłonął na jeziorze.
W środku widowiska pojawił się także taniec z pochodniami, który wyszedł dobrze i mi się podobał. W połączeniu z lecącą w tle muzyką dawał świetny efekt.
Ostatnim fragmentem koncertu było coś, czego właściwie nie dostrzegłem, bo po prostu nie byłem w stanie. Gdzieś w oddali pojawiła się łuna białego światła, jakiś kształt, który przypominał prostokąt. Do końca koncertu nie wiedziałem jednak, co to takiego było. Po zakończeniu Koncertu na Wodzie, wszyscy otrząsnęli się z jakby transu i bardzo powoli zaczęli wracać w stronę obozu. Po krótkiej chwili wybuchła jednak wrzawa rozmów i dyskusji dotyczących przedstawienia. Niedługo po tym dowiedziałem się, że w miejscu, w którym pojawiła się łuna jasnego światła, nad jeziorem przeciągany był portret Szefa. Szkoda, że w ogóle nie dało się tego zauważyć. Ale pomysł był z pewnością piękny.
Tegoroczny Koncert na Wodzie, moim zdaniem, był niezwykły, ale mógł być jeszcze dużo lepszy, gdyby wszystko działo się bliżej widzów. Widowisko wiele na tym straciło, nie dało się zaobserwować kilku ważnych rzeczy, pozostawały wątpliwości i niejasności. Lepsze oświetlenie również zrobiłoby swoje. Natomiast dużym plusem koncertu była gra świateł, dająca wrażenie, jakbyśmy znaleźli się we śnie oraz największym muzyka, która mogła poruszyć i głęboko zapadała w pamięć. Rozchodząc się po tafli jeziora, dawała świetny efekt.
Maurycy Greczko